wtorek, 23 listopada 2010

Wschód Turcji: w krainie Kurdów

Szalone zmiany planów, niezwykli ludzie i miejsca oraz ponad dwa tysiące pokonanych kilometrów – najdłuższa z naszych dotychczasowych wycieczek przechodzi do historii.

To miała być Syria. W wolny od zajęć tydzień Bajramu trwała mobilizacja „Erasmusów” z całej Turcji – plany wycieczki na południe sygnalizowali mi znajomi z Adany, Gaziantep, Konyi i Samsun. 

My postanawiamy stworzyć niewielką grupę: Marcin, Stefano, jego kuzyn Marlon i ja. Z przewodnikiem Lonely Planet w plecaku ruszamy do Antakyi, skąd autokar ma nas zabrać do Aleppo. Jako jedyny z grupy dzierżę w dłoni wizę przyznaną wcześniej przez Ambasadę Syrii w Warszawie. Reszta załatwi formalności na granicy – jak się dowiedzieliśmy, powinno to być proste i tanie rozwiązanie.

Ale nie zawsze wszystko idzie zgodnie z planem. Wydarzenia na granicy niespodziewanie nabierają tempa. Chłopakom odmawiają przyznania wizy. Nasz autobus odjeżdża do Aleppo, a my zostajemy na przejściu, aby, biegając od okienka do okienka, negocjować z celnikami. Dwie godziny nerwówki mają się na nic. Chociaż ze swoją wizą w każdej chwili mogę wjechać do Syrii, nie decyduję się na samotną podróż. Niespodziewanie wchodzą dwie Ole i Danka, które w ten sam dzień chcą przekroczyć granicę. O dziwo, celnicy dają im nadzieję – odpowiedź dotycząca ich sprawy dotrze z Damaszku za 5 godzin. Żegnam się z wcześniejszą ekipą i z dziewczynami koczuję na przejściu. Gdy jest już całkowicie ciemno, dowiadujemy się, że to wszystko na nic – z niewiadomych nikomu względów placówka dyplomatyczna decyduje, że w okresie Bajramu nie wydaje wiz dla Polaków i Włochów, nie robiąc jednocześnie problemów Niemcom, Szwedom (blog niezwykłej pary autostopowiczów, których poznajemy: http://mangomanjaro.se/) i Holendrom.

Moja sytuacja jest absurdalna. Jeżeli chcę wrócić do Turcji, to ze swoją wizą (za którą zapłaciłem w Polsce 40 dolarów) i wbitą już pieczątką syryjską muszę najpierw przejść kilka kroków poza linię graniczną. Dopiero teraz staję w kolejce opuszczających Syrię. Za wyjście z kraju, którego nie zobaczyłem muszę jeszcze zapłacić – legalne opuszczenie kraju kosztuje 500 funtów syryjskich.

Zawiedzeni wracamy do Antakyi, gdzie gości nas znajomy Couchsurfer, Derviş, i jego przyjaciel. Nad ranem jemy doskonałe śniadanie, będąc jednoczenie świadkami makabrycznej sceny odcinania głowy baranowi i obdzierania zwierzęcia ze skóry. To tradycyjna forma ofiary, którą niektórzy muzułmanie składają w czasie Bajramu. W ostatnich dniach obserwowaliśmy, wyrastające jak grzyby po deszczu, uliczne targi, na których sprzedawano owce. Wszystkie z nich czekał ten sam los – pozostawały tylko porzucone na chodnikach zakrwawione skóry.

W Antakyi poznaliśmy kolejnego ciekawego człowieka – Łukasza z Gdańska, który od 5 miesięcy podróżuje po Turcji rowerem. Wcześniej na dwóch kółkach poznawał Czarny Ląd, m.in. Gambię i Senegal, gdzie zmagał się z malarią. Blog Łukasza: http://www.photoblog.com/lucasvegan




Nie mogliśmy zmarnować wolnego tygodnia z powodu dyplomatycznych trudności. Podejmujemy decyzję: zamiast do Syrii, ruszamy autostopem na wschód Turcji, zatrzymując się w wielu miejscach i poznając ten zapomniany przez turystów region tak dobrze, jak to będzie możliwe.

Nie spiesząc się powoli opuszczamy Hatay, zatrzymując kilka samochodów. Jeden z kierowców, asystent profesora uniwersytetu, wysadza nas w niewielkiej miejscowości w pobliżu Kilis. Przechodząc obok ulokowanej tutaj kurdyjskiej osady namiotowej zostajemy zaproszeni na herbatę. Postanawiamy rozbić się w pobliżu i przyjrzeć się temu, jak świętuje się Bajram.

Pod ułożonymi na kamieniach garnkami tli się drewno, które ogrzewa aromatyczny gulasz. Ojciec ośmiorga dzieci, Bozan Polat, zaprasza do największego namiotu, gdzie wita nas śpiewem i tańcem. Do pomieszczenia schodzą się kolejni członkowie rodziny i wkrótce wpatruje się w nas 25 par oczu. Bozan krzyczy na dzieci, bije je po głowach i rzuca w nie butami, ale po chwili wszystkie tuli do siebie i całuje. W namiocie jesteśmy częstowani çayem, ayranem, pitą, ziołami oraz owczym mięsem (za to ostatnie, pod pretekstem problemów żołądkowych, dyskretnie dziękuję). Ze swoimi podstawami tureckiego i zanotowanymi w telefonie kurdyjskimi zwrotami, próbujemy utrzymać rozmowę. Jak się dowiadujemy, wszystkie rodziny pracują na plantacji bawełny, na którą zabierają nawet 4-letnie dzieci. Odwiezieni do swojego namiotu motorem przyjmujemy zaproszenie na poranną herbatę następnego dnia.












Nowy dzień witamy z poznaną wcześniej rodziną, którą obdarowujemy teraz drobnymi prezentami z Polski. Ruszamy do znanego mi już Gaziantep, gdzie błądzimy po wąskich uliczkach, które nocą okazują się zupełnie inne niż za dnia. Wiedzeni głośną muzyką trafiamy na tradycyjne wesele, które odbywa się między budynkami starego miasta. Odgrywana na żywo melodia towarzyszy roztańczonym w kółku gościom młodej pary. Tuż obok najmłodsi z weselników zaciekle grają w piłkę.






Po nocy spędzonej w akademiku Bohuna i Mateusza kierujemy się dalej ku wschodowi. W Birecik stajemy nad brzegiem Eufratu i, otoczeni przez dzieci, wspinamy się w górę kolorowego miasteczka.

Droga do Urfy z obu stron otoczona jest pustynią. Turecka para z rocznym dzieckiem zawozi mnie i Marlona do centrum miasta. Czekamy na Stefano i Marcina – aby łatwiej dojechać do krainy świętych karpi musieliśmy podzielić się na dwie grupy. W Urfie napotykamy na tłumy turystów – Turcy licznie odwiedzają to ważne dla religii muzułmańskiej miejsce. Meczety, zamek i stawy Miasta Proroków prezentują się okazale. Znajdujemy tutaj guest house (Aslan Konuk Evi), w którym za 20 TL możemy spędzić noc i zjeść śniadanie. Panuje tu rodzinna atmosfera – w udostępnionej dla wszystkich łazience jest czysto i ciepło, a w kubeczku na umywalce stoi wspólna pasta do zębów i szczotka do włosów. Nasi współlokatorzy to młoda francusko-chilijska para, która od kilku lat mieszka w Turcji.





Nad ranem Stefano boleśnie doświadcza skutków jedzenia w barze, do którego wybraliśmy się wieczorem. Woda z kranu i brudne pomidory wywołują biegunkę i osłabienie, które wyklucza go z dalszej podróży. Stefano wraca do Adany, a my, w 3-osobowym składzie chcemy dotrzeć autostopem do Diyarbakır.

Jeżeli wcześniej na blogu pisałem, że w położonym w pobliżu Adany Ceyhan wzbudzaliśmy sensację, to znaczy, że nie zdawałem sobie sprawy ze znaczenia tych słów. W Siverek wprawiamy w zdziwienie wszystkich mijanych ludzi; niektórzy szybko wołają znajomych, by pokazać nas palcem. Z drzwi domów wylatują rozkrzyczane dzieci, których gromada wokół nas z każdą chwilą rośnie. Nie mamy czasu, by się zatrzymać i odpowiadać na wszystkie nieskładnie formowane pytania. Biegnącą za nami grupę rozganiają dopiero stojący na rogu policjanci.

Spotykamy Sertaça – prowadzącego sklep spożywczy Kurda, który dzięki wcześniejszej pracy w Antalyi nauczył się języka włoskiego, poznał brytyjską dziewczynę i polską przyjaciółkę. Częstowani herbatą zatrzymujemy się przy jego kiosku na 15 minut.

W pędzącym w szalonym tempie luksusowym Audi pokonujemy blisko 200 km. Młodego biznesmena prosimy o zatrzymanie się 10 km przed miastem Batman - widząc, że otoczenie staje się mniej równinne i mniej pustynne, postanawiamy spędzić tutaj noc w namiocie. Po przeczesaniu okolicy, w tym opuszczonej budowy i pól uprawnych, decydujemy się rozbić na piaszczystych wzgórzach, których ukształtowanie tworzy nocą niemal księżycowy klimat. Jest zimno – owinięty folią termiczną, w śpiworze, ubrany w 2 bluzy i z założonymi na stopy 3 parami skarpet, budzę się w nocy z uczucia chłodu.




Ponieważ wykorzystaliśmy możliwość pokonania dużego dystansu zaledwie jednym samochodem, oglądamy mało ciekawe Batman, rezygnując z planu cofnięcia się do Diyarbakır, które jest uznawane za stolicę tzw. Kurdystanu. Zarówno wcześniejsze, jak i aktualna podróż daje nam ogląd skomplikowanych stosunków miedzy rodowitymi Turkami, a mniejszością kurdyjską. Wielu mówi o tym, że spór dotyczy tylko świata polityki, a nie ludzi, którzy potrafią żyć obok siebie w zgodzie. Jednocześnie część obywateli Turcji gardzi mieszkańcami wschodu i ostrzega nas przed kontaktem z nimi. Dwóch mężczyzn, którzy podwożą nas do Siirt samochodem dostawczym rozpoczyna temat, którego wolelibyśmy uniknąć – według nich Turcy to terroryści, z którymi walczą bohaterscy powstańcy kurdyjscy. Nie toczymy dyskusji – wysłuchujemy ludzi, z których gościnności korzystamy.

W drodze mijamy rozległe tereny należące do armii. Marlon trafnie komentuje sytuację: we Włoszech na 5 domów przypada 1 kościół, tutaj na 5 domów przypada 1 baza wojskowa. Za ogrodzonymi drutem kolczastym połaciami terenu przechadzają się uzbrojeni żołnierze, a w niektórych wioskach stoi po kilka czołgów. Dla własnego komfortu nigdy nie fotografujemy obiektów wojskowych.








Dzieci w Siirt to prawdziwa plaga. Szarpani przez dziesiątki z nich uciekamy do samochodu, którego kierowca odwozi nas na dworzec. W wyniku nieporozumienia (czyt. oszustwa kierowcy dolmuşa) trafiamy nie do Van, ale do pobliskiego Bitlis. Ponieważ jest już ciemno, a jeszcze w tym samym dniu chcemy dotrzeć do położonego nad Van Gölü miasta, odwiedzamy siedziby kilku firm przewozowych. Siedząc w jednym z biur jesteśmy świadkami awantury. Ciśnienie podnosi nam się, gdy zauważamy, że dwójce krzyczących mężczyzn spod kurtek wystają lufy pistoletów. Na szczęście, zamiast rozlewem krwi, dyskusja kończy się uściśnięciem dłoni.

Na jedyny autobus, który w tym dniu dysponuje wolnymi miejscami musimy czekać 5 godzin. W Bitlis oglądamy podświetlony zamek i jemy gorącą çorbę (zupę). Najmilsze wspomnienie tego, pechowego nieco, dnia to pobyt w maleńkiej tradycyjnej herbaciarni, Sechat Çay Evi. Przez dwie godziny uczymy się tutaj sprawnej gry w tavlę w towarzystwie dwóch 50-letnich Kurdów i jednego Turka.

Autobusem pokonujemy górzyste tereny, które chwilami przypominają polskie Pieniny. Turkom możemy pozazdrościć sieci dróg, pod budowę których zagospodarowują pustynie i wysadzają zbocza gór. Nawet późnym wieczorem dźwigi i spychacze torują kolejne trasy, usuwając wielkie głazy.





Do mieszkania przyjaciół Leyli, naszej koleżanki z konferencji w Stambule, trafiamy późno w nocy. Ugoszczeni z wielką sympatią w typowo studenckim mieszkaniu zasypiamy dopiero o 4.00.

Van to miasto położone daleko na wchodzie Turcji, 80 km od granicy z Iranem. W ostatni dzień naszej podróży oglądamy tu największe tureckie jezioro, bezodpływowe słone Van Gölü oraz położony w pobliżu zamek. Natrafiamy także na słynny gatunek kota o oczach w dwóch różnych kolorach.

Z centrum historycznej krainy Wielkiej Armenii wyruszamy wieczornym autobusem. Po drodze zostajemy zatrzymani przez kontrolujących dokumenty żołnierzy, wyposażonych w karabiny maszynowe i stojący zaledwie 30 metrów od autobusu czołg. Po 14 godzinach i pokonaniu tysiąca kilometrów wracamy bezpiecznie do gorącej Adany.








Za wiele z powyższych zdjęć podziękowania składam na ręce autorów: Marlon Saglia, Stefano Bresaola. Molte grazie! 

13 komentarzy:

  1. po pierwsze nienawidze Cie ale to z zazdrosci:)
    a po drugie: zdjecia sa genialne Panie Michale:)
    Spiewak ave!

    OdpowiedzUsuń
  2. aha! i kot nie moze meic dwoch roznych teczowek:P
    Spiewak

    OdpowiedzUsuń
  3. Śpiewaku, wpadaj do Adany, to następną wycieczkę zrobimy wspólną :).

    Kot może mieć dwie różne tęczówki, chociaż zazwyczaj wiąże się to z głuchotą:

    http://en.wikipedia.org/wiki/Odd-eyed_cat
    http://pl.wikipedia.org/wiki/Turecki_van

    Dzięki za komentarz.

    OdpowiedzUsuń
  4. Znów mnie podejrzewasz o zbyt dużą wyobraźnię w pracy w Photoshopie :)?

    OdpowiedzUsuń
  5. Kizia mizia jest boska!
    Śniłeś mi się tej nocy. Nawet człowiek nie może spać spokojnie!

    Podobnie jak Śpiewak też Cie nienawidze!

    Czekając na śnieg i może trochę na Cię i trochę bardziej na kolejne wpisy-
    nieciu

    OdpowiedzUsuń
  6. Czy sen był połączony z moczeniem nocnym?

    OdpowiedzUsuń
  7. Chyba nie, ale zaśliniłam poduszkę;p
    nieciu

    OdpowiedzUsuń
  8. Stary świetne zdjęcia, widzę że odwiedzaliśmy te same miejsca i mamy podobne odczucia dotyczące wschodniej Turcji. Żałuje, że nie spędziłem tyle co wy czasu w mniejszych miejscowościach wy za to żałujcie, że odpuściliście Diyarbakir:P - miasto ma niesamowity klimat! Numerem jeden całej wyprawy i tak pozostaje kurdyjska gościna Leyli i jej przyjaciół z której jak widzę też korzystaliście. Jeszcze raz gratuluję świetnych zdjęć i pozdrawiam.
    Krzysiek

    OdpowiedzUsuń
  9. No co Ty!
    Przeciez ja wiemz,e Ty jestes cudownym dzieckiem fotografii:D
    Niec wez sie z Tym snem...i tak Ci nei zaplaci za bilet:P
    SPiewak

    OdpowiedzUsuń
  10. jaki bilet? mnie nawet nikt nie zaprosił...;( łeee

    aaaa! i pozdrawiam chłopca z gilem!

    nieciu

    OdpowiedzUsuń
  11. Nieciu, nie denerwuj mnie :P.

    Z "gilem" (sorry, dla mnie to "glut", musiałem sprawdzić słownik slangu, żeby za Tobą nadążyć) to Mohamet - mój ulubieniec, który ukryty przed ojcem za moimi plecami zrobił 30 zdjęć... trawy.

    OdpowiedzUsuń
  12. wlasnie widzez,e podpisalam sie SP;p
    Swietej pamieci..no comment.
    Moje ulubione to rozjechana owieczka z flakami na zewnątrz;p
    Dobra Koniec spamu:)

    OdpowiedzUsuń
  13. Panie Michale jak juz napisalem a mailu... przepiekne fotki... dar dobrego fotografowania jak i talent pisania :)
    Nawiasem piszac
    Wtedy bylem w Turcji juz piaty miasiac a wystartowalem z Polandii :)
    Trzymaj za mnie kcıuki bym przekroczyl turecka granize bez wiekszych klopotow do syrii...
    Zycze kolejnych pieknych relacji i fotek z wypraw
    Pozdrawiam
    Lucas Vegan :)

    OdpowiedzUsuń