sobota, 25 września 2010

Autostop w Adanie. In the middle of nowhere

Antyczne miasto, dzieci tureckich wieśniaków i kurdyjski biznesmen – to wszystko zobaczyliśmy na pierwszej wycieczce za miasto. Hitchhiking to coś pięknego.

Próbujemy zatrzymać samochody w Adanie, w pobliżu meczetu Sabancı. Już po 20 sekundach siedzimy w aucie jadącym na północ. To prawda, co mówili znajomi – autostopowicze mają w Turcji łatwe życie.

Wysiadamy i idziemy ścieżką wzdłuż pola bawełny. Nasz cel to zamek Yılankale. Po 15 minutach skwar staje się ciężki do zniesienia. Pot spływa do oczu i uświadamia nam, jak mało wody zabraliśmy ze sobą. Myśl, że mogłoby jej zabraknąć przeraża. Pierwszą lekcję przetrwania mamy za sobą.








Na stacji benzynowej dostaliśmy najsmaczniejszą wodę na świecie. Jedziemy do Ceyhan, obserwując po drodze rolników pracujących w polu ze swoimi kilkuletnimi dziećmi. Nie wyglądają na nieszczęśliwych.

W Ceyhan wzbudzamy sensację. Do lokalnego baru, w którym Turcy grają w tavlę zlatują się kolejni ciekawscy, którzy chcą nas zobaczyć. Historia Murata, Kurda, którego tam poznajemy, zaskakuje nas. Posługuje się albo pojedynczymi polskimi słowami, albo perfekcyjnym angielskim. Z komórką w ręce i sportowym Audi pod domem jest tutaj jak król. Kiedy wkłada do ust papierosa, natychmiast podbiega dziecko z zapalniczką.

Murat przez 11 lat pracował w Wielkiej Brytanii i właśnie wrócił do swojego rodzinnego miasta. – Karolina zrujnowała mi życie – mówi, pokazując tatuaż z imieniem byłej. Poznał ją w Anglii i był z nią przez 5 lat. Myślał o wyjeździe do Polski i otwarciu tam dużej restauracji. Kiedy usłyszał, że Karolina go nie kocha, spakował rzeczy do samochodu i pokonał 5 tysięcy kilometrów, by przez jakiś czas pobyć w Ceyhan. Ze swoim tatuażem już nigdy nie wejdzie do meczetu. Jest nieczysty.






Opuszczamy Murata i jego kurdyjskich przyjaciół. Musimy odmówić wielu ofertom pomocy, by móc po prostu ruszyć przed siebie. Nie chcemy ani noclegu, ani planu zorganizowanej wycieczki.

Z autostopem coraz trudniej. Jeżeli w środku siedzi kobieta, nie zatrzymują się nigdy; stłoczeni w siedmiu mężczyźni bezradnie rozkładają ręce. W końcu się udaje – pakujemy się na tył ciężarówki i jemy winogrona. Po kilku kilometrach wysiadamy otoczeni przez hektary pól. Ściemnia się, a na twarzy siadają dziesiątki komarów (bestie zalęgły się w kanale melioracyjnym). Błądzimy, chcąc się schronić chociaż pod drzewem, ale dalsza droga nie ma sensu. – We are in the middle of nowhere – stwierdza słusznie Stefano. Rozkładamy śpiwory na brzegu plantacji bawełny i obserwujemy księżyc. Komarów jest coraz mniej, ale obok nas szeleści trawa. Zasypiamy z nadzieją, że to tylko kraby.

Zimny pot na plecach to pierwsze uczucie nowego dnia. We wschodzie słońca idziemy trzy kilometry. Niedzielny ranek to nie najlepsza pora na hitchhiking, ale nasłuchujemy samochodów za plecami. I tym razem się udaje.




Anazarbus na pierwszy rzut oka wygląda jak zwykła uboga wieś. Po usłanej łajnem drodze przejeżdżają rolnicy (tyle, że zamiast ziemniaków, wiozą arbuzy). Piorunujące wrażenie robi nagłe odkrycie w centrum wsi ruin antycznego miasta; miasta, które było we władaniu Rzymian, Arabów, Bizantyjczyków i Ormian; miasta, które doświadczyło wojen i trzęsień ziemi. Za murami widzimy dziesiątki fragmentów starożytnych budowli. Lokalni zagospodarowali ten kamień – usypali z niego ogrodzenia swoich podwórek, zrobili rynny do pojenia kurczaków, zaadaptowali większe budowle na szopy. Pod starożytną cytadelą trwa piknik.

Naszymi „przewodnikami” po zamku są dwaj niesamowici chłopcy (Marko i Erdem?), którzy po chwili nie mają oporów, by rzucić się nam na szyję, czy okładać nas pięściami. Odmawiamy ojcu, gdy na końcu wycieczki żąda, by dać maluchom pieniądze. Myślę, że kupione przez nas i podarowane ukradkiem słodycze sprawiły im o wiele większą radość.




 



Podróż powoli dobiega końca. Docieramy jeszcze do miasta Kozan, które jest nieco bardziej popularne wśród turystów. Na maleńkim rynku pijemy herbatę z Turkami, których żywo zainteresowały nasze polsko-tureckie „Rozmówki”. Widok miasta z wysokiej góry to ostatnia rzecz, która robi na nas w ten weekend duże wrażenie. W drodze powrotnej mamy szczęście. W zaledwie dwóch samochodach pokonujemy ostatnie 80 kilometrów.