niedziela, 7 listopada 2010

Wybrzeże nie dla leniwych

Przekonany o tym, że to nie w kurortach poznam prawdziwą Turcję, nad morzem bywałem do tej pory rzadko. Dokładne spenetrowanie okolic Kızkalesi udowadnia jednak, że wygodne hotele i słoneczne plaże, to tylko część tego, co może zaoferować wybrzeże.

Oni nie planowali tam jechać. Dwóch studentów z Mersin, którzy samochodem zamierzali pokonać zaledwie kilka przecznic, decyduje się zmienić swoje plany i zawieść nas do Kanlıdivane. Tureckiej gościnności byłoby jeszcze mało, gdyby nie zadeklarowana gotowość towarzyszenia nam podczas całej podróży i do pokonania, na nasze życzenie, kilkuset dodatkowych kilometrów. Takiej ofercie musimy odmówić.

Kanlıdivane, jedno z wielu popadłych w ruinę antycznych miast, które oglądamy w Turcji, wyróżnia się swoim położeniem. Resztkami budynków otoczony jest wielki, głęboki na 90 metrów, lej krasowy (lub prościej, zapadlisko), do którego miano wrzucać skazanych na śmierć. Dziś miejsce to jest celem wycieczek niewielkiej części wypoczywających na wybrzeżu turystów. Spotykamy tu bileterów, spacerującą starszą parę oraz skaczące po starożytnych murach… kozy.





Zdając sobie sprawę z faktu, że nazwa „Kanlıdivane” oznacza „krwawe miejsce szaleństwa”, postanawiamy… zostać tu na noc. Dotarcie do ruin miasta z Adany zajęło nam kilka godzin, a tymczasem całkowicie ciemno robi się tutaj już o 17. Oddalamy się od rejonu, który udostępniany jest turystom i na łagodnym, pokrytym kamieniami zboczu szukamy dla siebie miejsca do spania. Rozpalamy ogień, w który wrzucamy puszkę fasolki z supermarketu. W aluminiowym kubku gotujemy kawę i błyskawiczną zupę. Pod gołym niebem zostajemy do świtu.




Zmarznięci w ciągu nocy, po upływie kilku godzin nowego dnia musimy uzupełnić zapasy wody – jeszcze przed południem temperatura przekracza 25 stopni Celsjusza.  

Elaiussa Sebaste to pierwszy nasz cel. Na pozostałości rzymskiego miasta, założonego w II w. p. n. e., składają się przede wszystkim ruiny amfiteatru, agory i kościoła z mozaikową posadzką. Co ciekawe (i przygnębiające), dziś dwie części tego antycznego grodu oddzielone są autostradą. 

Po obejrzeniu Elaiussa Sebaste pokonujemy wydmę, która prowadzi nas na skaliste wybrzeże z lazurową wodą Morza Śródziemnego.







Istnieje „teoria spiskowa” jakoby Turcy mieli swoje najpiękniejsze plaże zachowywać tylko dla siebie. W odwiedzanym głównie przez rodzimych turystów Kızkalesi opalający się na piasku mogą jednocześnie podziwiać dwa niesamowite zamki. Jeden z nich znajduje się na brzegu, a drugi na maleńkiej wysepce, zaledwie 200 metrów od plaży. Dostajemy się tam rowerkiem wodnym, chociaż osoby, które nie muszą nosić ze sobą swojego dobytku, zdecydowanie powinny spróbować sił w pływaniu.

Znane w starożytności jako Korykos Kızkalesi musi ugościć nas noclegiem. Podobnie jak poprzednią, tak i tę noc spędzamy w bezgwiazdkowym „hotelu” z tysiącem gwiazd nad głową.






Cennet ve Cehennem oznacza „Niebo i Piekło”. To trafne nazwy dla wielkich jaskiń, które oglądamy 5 km od Kızkalesi. Cehennem to ciemna, blisko 130-metrowa otchłań, którą z uczuciem strachu możemy zobaczyć jedynie z niewielkiej platformy widokowej. Według greckiej mitologii jest to miejsce, gdzie Zeus uwięził Tytana!

Przez szerokie zapadlisko, Cennet, pokonując przeszło 400 stopni, zdążamy do innej dużej jaskini. Z jej wnętrza, pokrytego u góry stalaktytami, widać „światełko w tunelu” - u porośniętego zielenią ujścia groty znajduje się niewielka, pochodząca z V w. n. e., Kaplica Marii Dziewicy.

Pobyt na wybrzeżu kończymy niezwykle miłym akcentem. Ali, policjant z Ankary, który kilka godzin wcześniej podrzucił nas do jaskiń, spotyka nas ponownie i zaprasza na herbatę, która okazuje się całym obfitym śniadaniem. Wraz z siostrą i szwagrem Aliego na tarasie z widokiem na morze raczymy się serem, oliwkami, marmoladą i doskonałą baklavą. Naszemu gospodarzowi zostawiamy pamiątki z Polski, a sami ruszamy w drogę powrotną. Oczywiście autostopem.