wtorek, 2 listopada 2010

Turcja od kuchni

Przyglądnięcie się życiu zwykłych Turków mieszkających w mieście i na wsi to najważniejsze z doświadczeń kolejnego autostopowego weekendu.

Po konferencji w Stambule postanowiłem odpocząć. Od przyjazdu do Turcji minęło pięć szalenie intensywnych tygodni i brakowało mi starego, akademiowego lenistwa znanego z Polski. Stefano ruszył odwiedzić dziewczynę we Francji, a Marcin uderzył na Wyspy Brytyjskie (thank God I’m single…). Dwa dni spędzone na robieniu niczego to jednak w Turcji za dużo. Z pomocą przyszły polskie Ole, których propozycja była nie do odrzucenia. W zupełnie innym niż zwykle towarzystwie ruszam na kolejny hitchhiking.

Podróż dostarcza mocnych emocji. Zdenerwowany, obserwuję jak bardzo różni się łapanie stopa w towarzystwie kolegów od proszenia o podrzucenie mnie i dwóch polskich dziewczyn. Wulgarne gesty i propozycja seksu za pieniądze przekonują nas, że bezpieczniej będziemy się czuli z gazem pieprzowym w kieszeni. W konserwatywnej części kraju młodzi Turcy interesują się obcymi, egzotycznymi dla siebie kobietami w sposób inny niż sobie tego życzymy.

Na przyczepie samochodu dostawczego i w kilku osobówkach powoli docieramy do niewielkiego Nurdağı. Po drodze, w ciemności i deszczu nie udaje się niestety sfotografować mijanego Atatürk Viaduct. Ogromna, wysoka na 150 metrów konstrukcja łączy autostradą dwa górskie szczyty. Godzinę drogi od Gaziantep, do którego zmierzamy, pracownicy stacji benzynowej pozwalają nam zatrzymać się w swoim biurze i częstują nas herbatą.

Duży, otoczony teren z bramą wjazdową i położonym przy niej centrum sportowym przypomina nam nasze Balcali. Na kampusie w Gaziantep, bo o nim mowa, możemy się zatrzymać dzięki Mateuszowi i Bohunowi, których poznałem na konferencji w Stambule. Nigdy wcześniej podczas wyprawy autostopem nie pozwoliliśmy sobie na tak komfortowy nocleg.

W Gaziantep zobaczyliśmy de facto trzy różne miasta. Pierwsze, nowoczesne i ruchliwe, przypomina nam Adanę ze swoimi blokami ulokowanymi przy szerokich ulicach. Drugie to część starego miasta z zamkiem, wieloma sklepami miedzianymi i największym na świecie muzeum mozaik (tutaj oglądamy odnaleziony w zatopionym mieście, Zeugmie, wizerunek Cyganki, który został nieformalnym symbolem Gaziantep). Ale w mieście zakochujemy się za jego trzecią twarz.

Postanawiamy zgubić się w wąskich, stromych uliczkach. Koty grzebią tutaj w odpadkach lub drzemią na niewielkich balkonach. Na zaśmieconym asfalcie siedzą kobiety, które w zdumieniu obserwują nas, by w końcu z uśmiechem na twarzy odpowiedzieć na nasze „merhaba”. Na każdej z dłuższych ulic spotykamy dziesiątki rozkrzyczanych dzieci. Biegają, dokuczają sobie nawzajem, pytają nieskładnie o nasze imiona i pozują do zdjęć. Okolica nie wygląda bogato, ale bardzo autentycznie. Nikt nie robi tutaj niczego na pokaz.

W znanym z dobrej kuchni Gaziantep nie możemy nie spróbować posypywanej obficie pistacjami baklavy – właśnie tutejsza ceniona jest w Turcji najbardziej.









Po kolejnej nocy spędzonej w akademiku jedziemy do twierdzy Rumkale. Mamy dużo szczęścia - trafiamy na parę młodych Turków, którzy zmierzają dokładnie w to samo miejsce. Droga prowadzi w górę przez skaliste, niemal pustynne tereny z niewielkimi osadami. Wyłaniający się widok na meandry Eufratu i ulokowaną na półwyspie fortecę zapiera dech w piersi. Dopiero na dole, przy rzece myślę o tym, że miejsce trzeba uwiecznić na zdjęciach. Tutaj też szybko podejmujemy decyzję – zostajemy tu na cały dzień; pobliskie jaskinie posłużą nam za hotel.

Od pozdrawiającego nas arabskim „Salam alejkum” mężczyzny pożyczamy rowerek wodny, którym płyniemy na górzysty półwysep. Podekscytowani, szybkim krokiem oglądamy twierdzę i otaczający nas z każdej strony rajski widok. Z powrotem do brzegu dobijamy już po zachodzie słońca.

W tym czasie kilka tureckich rodzin zaczyna swoje pikniki. Przyzwyczajeni do wielkiej gościnności, nie dziwimy się kiedy kobiety częstują nas bezinteresownie świeżym, tradycyjnym jedzeniem. Szalenie pikantne wegetariańskie köfte okazuje się bardzo smaczne. Nie chcąc nadużywać uprzejmości rodziny, do syta postanawiamy jednak najeść się w pobliskim lokalu dla turystów.







W restauracji poznajemy Ilhama, kelnera, który nauczył się kilku słów po angielsku i który obsługuje nas z wielką starannością. Kiedy wychodzimy z restauracji, Ilham pyta, gdzie zamierzamy spędzić noc i oferuje pomoc. Wyglądający na znacznie starszego 19-latek kończy obowiązki i prowadzi nas do swojej rodzinnej wsi. Mamy nocować za darmo w tamtejszym domu nauczyciela.

Najpierw trafiamy pod strzechę Ilhama. W ubogiej izbie, która służy jednocześnie za sypialnię, jadalnię i pokój dziecięcy, siadamy na dywanie otoczeni przez rodzinę. Poznajemy matkę naszego gospodarza, jego dwóch braci, dwie siostry i roczną siostrzenicę. W pokoju stoi tylko mały stoliczek i prosta, zespawana z kawałków metalu kołyska. W domu, w którym wychowała się szóstka dzieci nie widzimy ani jednej zabawki. Kolejne szklanki zapełniają się słodkim çay’em, a my uczymy się rozłupywać pistacje specjalnym dziadkiem do orzechów. Godnie ugoszczeni niewiele możemy dać w zamian – pozbywamy się suszonych fig, słodyczy i wszystkich pamiątek z Gaziantep.

Jak się okazuje, tutejsza nauczycielka wyjechała ze wsi, zabierając ze sobą klucz do potencjalnego miejsca naszego noclegu. Przenosimy się do sąsiedniej chałupy, w której mieszka ciotka Ilhama. Na dachu budynku czekają na nas trzy posłania. Dzięki śpiworom i grubym pierzynom będzie wystarczająco ciepło, mimo że temperatura spada tutaj w nocy do kilku stopni.

Chociaż kładziemy się bardzo wcześnie, nie śpimy długo.
20.00 – 24.00: dyskusje, od najgłupszych po bardzo poważne;
00.00 – 03.00: ryki osłów;
03.00 – 04.00: setka wiejskich kogutów wita nowy dzień;
04.40: muezin wzywa z minaretu do modlitwy;
05.00: nasz autobus rusza w drogę.
Poczęstowani gorącą kawą z rozrzewnieniem żegnamy się z Ilhamem, któremu do ręki wciskamy tespih.





Autobus leniwie wlecze się po wsi, zabierając z domów nie tylko ludzi, ale i najróżniejsze produkty, jak świeży ser, czy chomąto. Tym sposobem pokonanie pięćdziesięciu kilometrów zajmuje nam dwie godziny. W Gaziantep, do którego trafiliśmy ponownie, autostop łapie dla nas… policjant. Zainteresowany naszą podróżą zatrzymuje przed autostradą komfortowy autokar i oświadcza kierowcy, że ma nas zabrać ze sobą za darmo. Zmieszani, korzystamy z tej okazji, postanawiając jednocześnie, że wysiądziemy już w Osmaniye, 100 kilometrów od Adany.

Po odwiedzeniu niewielkiego meczetu, zjedzeniu kumpira i wypiciu kolejnej kawy, ruszamy w samochodzie Husseina w kierunku Adany. Jak się okazuje, żona tego 50-letniego kucharza z Antaly’i zginęła w wypadku samochodowym 10 lat temu. Hussein reklamuje więc siebie jako „singla”, dostępnego dla młodszych od siebie o 30 lat dziewczyn.

Przed dotarciem do Adany odwiedzamy jeszcze Yilankale, znany mi już zamek ormiański. Ostatni z pomagających nam kierowców kupuje dla każdego puszkę coca-coli i odwozi nas pod sam akademik...

Moje, bogatsze o nowe wspomnienia, życie wraca na stare tory. Tymczasowo.

1 komentarz:

  1. widzę, że wreszcie jakaś pokaźna ilość tekstu się pojawiła na blogu :) brawo ;) tak trzymać :) pozdro z Gaziantep !!!!!!!!!!!!

    OdpowiedzUsuń